Panel ułatwień dostępu
Kontrast
Powiększanie tekstu
Odstępy między tekstem

Legendy z Grodkowa i okolic

♦ ŚLĄSKI KOPCIUSZEK


Czy biedna dziewczyna może zostać jedną z najbogatszych kobiet świata i wyjść za mąż za hrabiego spokrewnionego z książętami? W bajkach - jak najbardziej. Jednak na Śląsku historia taka zdarzyła się naprawdę. ”Śląski Kopciuszek” posiadał pałace w Szombierkach i we Wrocławiu, ale ukochał głównie Kopice koło Grodkowa.


zdjęcie


Tym „Kopciuszkiem" była Joanna Gryczik - bardzo biedna dziewczyna urodzona 29 kwietnia 1842 roku w Porębie koło Rudy Śląskiej, córka komornika i służącej. Jej ojciec pracował w jednej z fabryk Karola Godulli - górnośląskiego króla cynku i węgla. Kiedy zmarł na suchoty, matka postanowiła urządzić sobie życie na nowo. Joasia miała wówczas trzy lata, jej siostra Karolina- sześć miesięcy. Dziewczynki trafiły do domu Godulli, gdzie ich matka była dochodzącą służącą. Legenda głosi, że to właśnie ona przyprowadziła je do Emilii Lucas - służącej Goduli, i że Panie zaprzyjaźniły się. To jednak tylko domysły, bo tak naprawdę nie wiadomo, jak było naprawdę, niewiele wiemy bowiem o Godulli, choć był jednym z najbogatszych ludzi Europy. Prości ludzie opowiadali, że to „człowiek, w którego powlozował diabeł". Znalazł się nawet ktoś, kto widział, jak diabeł wsypuje mu talary przez komin, bo zawarł z nim pakt. Wielu nie mogło bowiem zrozumieć, jak człowiek z ludu mógł własnymi siłami dojść do tak gigantycznego majątku. Tymczasem „Diabeł z Rudy", jak nazywano Godullę, wszystko zawdzięczał swej pracowitości i głowie do interesów.

Godulla urodził się w Makoszowach koło Zabrza w 1781 roku. Jego ojciec był nadleśniczym, matka - córką nauczyciela z Wieszowej. Był niezwykle zdolnym dzieckiem, dlatego rodzice oddali go do gimnazjum ojców cystersów w Rudach Wielkich koło Raciborza, słynącego z wysokiego poziomu nauczania (biblioteka składała się z 10 tys. woluminów). Do gimnazjum uczęszczał w latach 1793-1801, potem uczył się w liceum w Opawie. Pracę znalazł bez trudu, w zakładach hrabiego Ballestrema - wielkiego śląskiego magnata przemysłowego.

Był u niego kolejno skarbnikiem, zarządcą, ekonomem i w końcu głównym ekonomem, z czym wiązało się m.in. sprawowanie władzy policyjnej i sądowniczej nad mieszkańcami wsi należących do hrabiego Ballestrema - twierdzi Władysław Ślęzak („Joanna i Hans Ulryk Schaffgotschowie", Bytom 1996). Godulla namówił Ballestrema do budowy w Rudach cynkowni i zarządzał nią tak fachowo, że w 1815 roku dostał za to od hrabiego 28 udziałów (kuksów). Kolejne 28 otrzymał w 1828 roku. To wystarczyło, żeby rozpocząć w tej branży działalność na własny rachunek. Szło mu tak dobrze, że kupował kopalnie za kopalnią, hutę za hutą, majątek ziemski za majątkiem. I nadal zarządzał sumiennie majątkami Ballestrema.

Godulla już jako magnat podejmował gości w pałacu w Szombierkach, choć na co dzień mieszkał w drewnianym domku w Rudzie Śląskiej. Skromnie - jak na bogacza. Ale nie jest prawdą że był sknerą i jadał tylko ziemniaki z kwaśnym mlekiem. Miał gustownie urządzony dom.

Bogacz pozbawiony męskości

Godulla został prawnym opiekunem Joasi w 1847 roku. Ludzie opowiadali, że malutka Joasia to jego nieślubna córka, ale opowieści te należy w bajki włożyć. Ze straszną blizną na twarzy, krótszą lewą nogą i brakiem lewego oka odstraszał. Zatrudniał siostrzeńców, choć ich nie lubił, bo przepijali pieniądze w karczmie i buntowali przeciw niemu ludzi. On zaś walczył z pijaństwem wśród robotników. Karczmy pustoszały, gdy dochodził do nich stukot laski - był to znak, że Godulla jest w pobliżu. Bały się go wszystkie dzieci - uciekały przed nim z krzykiem. Oprócz małej Joasi, co pewnie chwyciło Godullę za serce. Samotny, potrzebował miłości, jak każdy człowiek. Jak doszło do tego, że został okaleczony? Nie wiadomo. Opowiadano na ten temat różne zmyślone historie. Np. w polskim czasopiśmie „Głosy znad Odry" z września 1920 roku można było przeczytać, że młody Godulla pracował tak sumiennie jako leśnik w dobrach hrabiego Ballestrema, iż został pojmany przez kłusowników, którzy postanowili się zemścić. Ciężko go poranili, powiesili do góry nogami nad mrowiskiem i pozbawili męskości. Odratowano go, ale był kaleką do końca życia.

Godulla nigdy się nie ożenił. Kalectwo fizyczne okaleczyło go też psychicznie, dlatego nie prowadził życia towarzyskiego. Ówcześni potentaci zazdrościli mu fortuny i dawali mu to odczuć. W kontaktach ze zwykłymi ludźmi był bezpośredni. Można było do niego przyjść tak po prostu - i załatwić sprawę. Pomógł niezliczonej rzeszy ludzi. Wspomógł wydatnie budowę szpitala w Bytomiu, jeszcze długo po jego śmierci wspominano go ciepło w jego dobrach mówiąc, że był dobrym panem. Tu trzeba zaznaczyć, że nie był filantropem, ciężko pracował i tego samego wymagał od innych. Ale czuł się odpowiedzialny za zatrudnionych przez siebie ludzi. W testamencie zapisał do rozdania wśród nich 50 tys. Talarów - od dyrektora do pastucha. Zmarł 6 lipca 1848 roku we wrocławskim hotelu „Pod Złotą Gęsią", gdzie zatrzymał się kilka dni wcześniej. Był chory na kamicę nerkową i przyjechał na konsultację do lekarzy. Towarzyszyły mu sześcioletnia Joasia i Emilia Lucas.

Złote dziecko

Gdy Godulla zmarł, Joasia została najbogatszym dzieckiem Śląska. Nie była tego świadoma. Kiedy jej opiekun umarł, bawiła się z kotkiem piętro wyżej. Majątek jej protektora oszacowano na dwa miliony talarów - twierdzi Krzysztof Karwat ("Śladami Godulli. Ścieżki i rozdroża", Śląsk, nr 4/30, rok IV, 98). To była olbrzymia suma. Pomimo niepokojów w Europie, związanych z Wiosną Ludów, Godulla potrafił utrzymać produkcję, nie zwalniał masowo ludzi, pozostawił majątek w rozkwicie. Po jego śmierci przy inwentaryzacji majątku pracowało trzysta osób. Inwentaryzacja trwała dwa tygodnie.

Siostrzeńcy Godulli uchodzili za utracjuszy, ale wujek i o nich nie zapomniał - dostali legaty pieniężne w sumie na 200 tys. talarów. Zgodnie z zapisem testamentowym mieli przejąć majątek w przypadku bezpotomnej śmierci Joanny.

Po ogłoszeniu testamentu Emilii Lucas i Maksymilianowi Schefflerowi - wykonawcy testamentu, zgodnie z wolą Godulli, umieścili Joannę we wrocławskiej pensji urszulanek, do których Godulla miał zaufanie. Do sióstr trafiła 16 września 1848 roku. Ale Lucas zabrała Joannę od Urszulanek już po roku, chciała bowiem zaoszczędzić na wykształceniu Joasi, choć zgodnie z testamentem przez cztery lata należały do niej dochody z wszystkich dóbr Godulli. Obie zamieszkały w pałacu w Szombierkach. Po kilku latach Joanna wróciła do wrocławskich urszulanek, bo jej życie było zagrożone - siostrzeńcy Godulli nie przebierali w środkach, żeby przejąć majątek. Scheffler uznał, że u zakonnic będzie bezpieczna.

Mariaż tytułu z majątkiem

Joanna była pilną i spokojną uczennicą. Uczyła się m.in. języka polskiego - zgodnie z wolą Godulli, który miał polskie korzenie. Polskie pochodzenie miała też Joanna, o czym może świadczyć fakt, że jej matka nie znała niemieckiego. Po ukończeniu nauki szesnastoletnia pannica zamieszkała we wrocławskiej willi Maksymiliana Schefflera, gdzie poznała hrabiego Hansa Ulricha Schaffgotscha. Miał 25 lat, był porucznikiem, pochodził ze wspaniałego śląskiego rodu, jednak rozległe dobra dziedziczył brat jego ojca. Od razu spodobał się Joannie. Z wzajemnością. Ślub hrabiego z dziewczyną z ludu? Nawet najbogatszą - nie wchodził w rachubę. Schaffgotschowie należeli do najznakomitszych śląskich rodów.

Posiadali rozległe dobra m.in. zamek Chojnik, górę Śnieżkę z okolicami (wystawili na jej szczycie kaplicę św. Wawrzyńca), a także pałac i muzeum rodowe w Cieplicach Śląskich. Mogli poszczycić się tym, że byli skoligaceni z Piastami. Jeden z przodków Hansa Ulricha Schagffotscha trzymał nawet indygenat polski, czyli był również polskim szlachcicem.

Scheffler wiedział, że dzięki ożenkowi jego podopieczna zyska spokój (cały czas trwały knowania, jak obalić testament Godulli), załatwił więc Joannie nobilitację. Tak córka komornika i służącej została Joanną Gryczik von Schomberg – Godulla ze szlachecką tarczą herbową, na której umieszczono skrzyżowane narzędzia górnicze: pyrlik (młot do rozbijania brył węgla) i żelazko (przecinak do rozbijania brył skalnych) wcięte w błękitną tarczę na złotym polu.

Ślub odbył się 15 listopada 1858 roku w pałacu w Szombierkach. Małżeństwo było bardzo udane, jednak i tak plotkowano, że hrabia Schaffgotsch ożenił się z Joanną dla jej hut i kopalń. Schaffgotschowie początkowo starali się tuszować jej pochodzenie społeczne. Doskonale wychowana, brylowała na przyjęciach, pokazując się w specjalnie dla niej wykonanej biżuterii. Kiedy zaś odwiedzała swe dobra, ubierała się w górnośląski strój ludowy i mówiła gwarą. Słynęła z działalności charytatywnej i religijności. Szła w największy deszcz na czele pielgrzymki, wspierała ochronki, szkoły, szpitale. Wraz z mężem ufundowała w Bytomiu – Szombierkach neoromański kościół Najświętszego Serca Pana Jezusa, który przetrwał do naszych czasów. W 1909 roku spoczęły w nim prochy Godulli, przeniesione z cmentarza przy kościele św. Wojciecha we Wrocławiu. Hr. Schaffgotsch przeznaczył na budowę tej świątyni 100 tysięcy marek, a jego żona, pozostająca już wówczas w sędziwym wieku, ufundowała ołtarz główny. Nie byłoby zapewne tego kościoła, gdyby nie ona. To Joanna grała pierwsze skrzypce w tym małżeństwie, które szczęśliwie przetrwało ponad pół wieku. Decydowała o sprzedaży, dobierała fachowców, rozpoczynała nowe inwestycje.

Mąż swojej żony

Majątek należał do niej, a jej mąż żył z jej posagu. Spółka „Hrabiowskie Zakłady Schaffgotschów", w którą w 1905 roku zostały przekształcone ich dobra, dysponowała kapitałem 50 milionów marek, z czego 49,98 mln. należało do Joanny. Kiedy w 1900 roku w miejscowości Godulla zakładano bibliotekę, mąż Joanny wręcz zażądał, żeby były w niej też książki polskie. W czasie plebiscytu ludność z terenów podległych Schaffgotschom głosowała w większości za Polską. Do 1945 roku nazwisko Schaffgotsch znaczyło na Górnym Śląsku bardzo wiele.

Joanna zmarła 26 kwietnia 1910 roku w Kopicach. Pięć lat później spoczął obok niej jej mąż. W testamencie, liczącym kilkadziesiąt stron, nie zapomniała o nikim. Spore sumy zapisała na rzecz służby pałacowej w Kopicach, zakładów dla głuchoniemych we Wrocławiu i w Raciborzu, sióstr szarytek we Wrocławiu. Miała trzy córki i jednego syna Hansa Karola, który odziedziczył pałac kopicki. Dostał imię na cześć dobroczyńcy Joanny, Karola Godulli. Schaffgotschowie często podróżowali, posiadali m.in. pałac we Wrocławiu (to obecny słynny „Pałacyk" studencki przy ul. Kościuszki), ale najlepiej czuli się w Kopicach. Kupiono je dla Joanny w 1863 roku. Stał tutaj wówczas od stu lat klasycystyczny pałac zbudowany według projektu opolskiego architekta Jana Rudolpha. W 1783 roku jego budowę w tym stylu zainicjował Henryk Kasper ze znanej śląskiej rodziny szlacheckiej von Sierstorpff, właściciel Kopic od 1751 r.

Klasycystyczny pałac niezbyt odpowiadał młodziutkiej Joannie i jej utytułowanemu mężowi. Postanowili, więc zbudować rezydencję na miarę majątku. Zaprojektował ją słynny architekt Karol Ludecke. Do neogotyku i klasycyzmu pałac Sierstorpffów dodał francuski i niderlandzki renesans oraz angielski styl Tudorów. Rezydencje otoczono z trzech stron stawami, nazwano „Pałacem na wodzie". Przylegał do niej park krajobrazowy liczący sto hektarów powierzchni, o który dbał królewski dyrektor ogrodów, Wilhelm Hempel. Został wierny Kopicom do końca swych dni, choć proponowano mu posadę w Sanssouci. Zawodu przyjeżdżali uczyć się tutaj mistrzowie i adepci sztuki ogrodniczej z całej Europy. W parku podziwiano umiejętnie wkomponowane w zieleń fontanny i kamienne figury zwierząt, wykute przez wrocławskiego rzeźbiarza, Karola Kerna. Hrabia Schaffgotsch hodował w parku muflony, które były niejako specjalnością tego rodu. To Schaffgotschowie sprowadzili te zwierzęta z Pirenejów w Karkonosze, gdzie do dziś można spotkać je na wolności.


♦ POKUTNY KRZYŻ RYCERZA - ROZBÓJNIKA


Pod koniec XII wieku, niedaleko Grodkowa, miał swój zamek rycerz będący postrachem okolicy. Bali się go wszyscy, gdyż znany był ze swej porywczości i niepoczytalnych decyzji. I chociaż nie trudnił się rozbojem nagminnie, gdyż włości jego były wystarczająco bogate, omijano go z daleka i usuwano mu się z drogi.


zdjęcie


Wzbudzał lęk nie tylko u obcych i u służby, lecz nawet we własnej rodzinie, która nie raz była świadkiem jego szalonych postępków i wybryków. Kiedyś w gniewie zabił własnego syna. Był to moment zapomnienia się. Niestety, skutki jego były nieodwracalne. Gdy zrozumiał, co uczynił, wpadł w straszną rozpacz i żal. Przy drodze z Grodkowa do Górowa kazał postawić pokutny krzyż. Przed nim spędzał teraz na modłach całe dni. Szok związany ze śmiercią własnego syna odmienił go całkowicie: z człowieka, który był postrachem całej okolicy, zmienił się w pątnika żebrzącego o przebaczenie i darowanie mu win. Na modłach i pokucie, na czynieniu uczynków miłosierdzia i na skrusze spędził resztę swego życia.

Pokutny krzyż przypominający te odległe dzieje dotrwał do XX wieku.

 Gawędy z przeszłości Górnego Śląska, oprac. W. Korzeniowska, Opole 1990, s. 55-56



♦ O WINIE Z WIŃSKA I GRODKOWSKIM PIWIE


Uprawa winnej latorośli była dawniej głównym zajęciem mieszkańców Wińska. Wyraża to herb miasta z roku 1512, przedstawiający winną latorośl. Mimo upływu wieków zachowała się opowieść o jakości tego wina. Nazywano je „morderczym”.

Zdarzyć się miało, że jednego roku przed zbiorami pewien wygłodzony lis pożarł wszystkie grona w winnicy. Ale kradzież ta nie wyszła mu na dobre – w strasznych męczarniach biedne zwierzę dokonało żywota. Ujrzawszy rano skutki działania soku z tutejszych winogron mieszczanie ucieszyli się, że mogą teraz zaoszczędzić kosztów utrzymania szubienicy. Zamiast bowiem wieszać skazańca, wystarczy dać mu lampkę tutejszego wina.


zdjęcie


Niewiele lepszym miało być pono grodkowskie piwo, zwane dla odmiany przez mieszkańców Wiązowa „łotrowskim", a to dla takiego oto wydarzenia: jeden gospodarz z Wiązowa poszedł raz do Grodkowa na jarmark. Wypił tam sporo piwa i rozbolał go od tego brzuch, przeto czym prędzej wybrał się w drogę powrotną. Ledwo jednak wyszedł z miasta, bóle tak przybrały na sile, że legł na trawie. Jęcząc cicho podniósł głowę i ujrzał przed sobą na drodze trzy krzyże z figurami Chrystusa i obu łotrów. Twarz tego łotra, który bluźnił Chrystusowi, była wykrzywiona w okropnym grymasie bólu.

- Biedaku! - zawołał leżący - czy i ty piłeś grodkowskie piwo?

Dziedzictwo kulturowe Dolnego Śląska, Polskie Towarzystwo Ludoznawcze, Wrocław, 1996, s. 146-147)


♦ KOŁACZ Z POSYPKĄ


Przed wieloma latami, kiedy cały Śląsk był pokryty potężnym lasem, także w okolicy Grodkowa żyły krasnoludki. Słynęły one jako znakomici kucharze. Krasnoludki jako pierwsze zaczęły przyrządzać wiele smakowitych śląskich potraw. Ludzie, którzy im wyświadczyli jakąś przysługę, w nagrodę mogli przyjrzeć się sposobowi ich przyrządzania, by w domu zrobić to samo.

Krasnoludki bardzo lubiły śliczne dziewczęta. Gdy one zbierały grzyby, krasnale pokazywały im, gdzie rosną najpiękniejsze i ostrzegały przez trującymi. Wskazywały też miejsca, gdzie rosną jagody. Objaśniały dziewczętom, jak ugotować z grzybów smakowite danie, a z jagód wspaniałą marmoladę. Razem z dziewczętami szukały też leczniczych ziół i uczyły swoje ulubienice przyrządzać z nich pachnącą herbatę i lecznicze napoje.

Pewnego razu młoda służąca, która na pszenicznym polu wyrywała chwasty, usłyszała wyraźnie łoskot blach układanych jedna na drugą. O, pomyślała, to pewnie krasnoludki. Gdyby mnie nauczyły gotować i piec, tak jak to one umieją… Ta śliczna, ale uboga dziewczyna kochała pewnego przystojnego młodzieńca. On też ją kochał szczerze i mocno. Jednakże będąc sierotą, posiadała tylko to, co zarobiła pracą własnych rąk. Rodzice chłopca nie chcieli o niej słyszeć, bo mieli największe gospodarstwo we wsi. Ich synową miałaby zostać biedna dziewczyna? Nawet w pewnej piosence ludzie śpiewają: „Im więcej posiadasz , tym więcej chcesz". Ubodzy wiedzą że i bez pieniędzy można być szczęśliwym, a tymczasem bogacze pragną więcej i więcej. Dlatego młodzi spotykali się rzadko. Dniem i nocą zastanawiali się, jak zmiękczyć serca rodziców.

Dziewczyna wpadła na pomysł, aby podpatrzyć sztuczki krasnoludków. Wierzyła, że mogą się jej przydać. Po świętach Bożego Narodzenia udała się więc tam, gdzie mieszkały. Skoro przybyła na miejsce, pojawiło się bardzo wielu krasnali. Zaprosili ją do swej góry.

Dziewczyna szła za nimi zadowolona, gdyż teraz miało się ziścić jej marzenie. Pilnie słuchała wszystkiego, co jej mówiły, patrzyła uważnie na to, co jej pokazywały; szczególnie dokładnie przypatrywała się, jak piekły kołacz. Właśnie tego chciała się nauczyć. A ponieważ była bardzo pojętna i dobrze uważała, wnet opanowała tę sztukę.


zdjęcie


Niedługo pobyła we wnętrzu góry. Wyszła z niej po kryjomu i wróciła do swojego gospodarza.

Gdy nadeszła wesoła pora karnawału, we wszystkich domach stoły i ławy uginały się pod smakowitymi ciastami. Także i ona upiekła wspaniały kołacz. Każdy, kto go skosztował opowiadał o nim sąsiadowi. Niebawem zbiegła się cała wieś, aby spróbować wypieku dziewczyny. Wieś o znakomitym kołaczu dotarła także do domu bogatego gospodarza. Przybył ze swoją żoną do domu, w którym służyła sierota, poprosił o kawałek ciasta.

Skoro tylko przełknął pierwszy kęs, mlasnął i z zadowolenia zaczął klepać się po skórzanych spodniach. Miał zwyczaj w ten sposób wyrażać swoje najwyższe uznanie. Także jego żonie kołacz bardzo zasmakował. Trąciła męża łokciem i rzekła: „Ty, jeśli ta dziewczyna potrafi piec taki kołacz, to, choć biedna, może zostać naszą synową".

Gospodarz wyraził zgodę. Wezwano więc syna i natychmiast zaręczono go ze sprytną dziewczyną.

W ten sposób uboga dziewczyna została bogatą i szczęśliwą gospodynią. Już nie musiała ciężko pracować, teraz to ona rozkazywała wielu sługom i pachołkom. Nikomu jednak nie pozawalała piec kołacza. Nikt tez nie potrafił tego robić tak dobrze, jak ona.

Z czasem przepis na wypiek rozprzestrzenił się wśród ludzi. Nazwano go kołaczem z posypką. Krasnoludki widać dobrze znały się na rzeczy, bo któż z nas nie lubi jeść śląskiego kołacza!.


♦ SZELMOWSKI HRABIA GASCHIN W GRODKOWIE


Podczas bitwy pod Małujowicami, która już wydawała się przegrana, Fryderyk II opuścił pole bitwy i dotarł aż do Opola, które jednak okazało się zajęte przez Austriaków. Fryderyk umknął w lasy i znalazł się w zamku hrabiego Gaschina. Gdy nadeszła wiadomość, że bitwa jednak została wygrana, Gaschin towarzyszył królowi aż do Brzegu i otrzymał od niego propozycję rewizyty.

Na początku maja Fryderyk wysłał ze swojego obozu pod Grodkowem adiutanta z wiadomością, że na hrabiego czeka kwatera w gospodzie „Pod Czarnym Niedźwiedziem”. Hrabia Gaschin wyruszył więc konno w kierunku Grodkowa o wielu wieżach. Akurat był to dzień targowy. Gdy Gaschin zobaczył piętrzące się na rynku gliniane naczynia, przypomniał sobie młodzieńcze psoty na wrocławskim targu garncarskim, nie wytrzymał, spiął konia ostrogami i pogalopował radośnie w stosy kruchego towaru, aż zadzwoniły skorupy, przekupki zaczęły lamentować, a widzowie ryczeć z uciechy. Król podziwiał całą scenę z okna gospody, aż hrabia zakończył rundę honorową wokół rynku i zatrzymał się „Pod Czarnym Niedźwiedziem”. Trzeba było sięgnąć do wypchanej kiesy, by zapłacić poszkodowanym w gotówce. „Nie bądź skąpy”, zaśmiał się hrabia, „nie wiadomo, jak długo talary Marii Teresy będą jeszcze w cenie!”. „W takim razie tych tu nie może zabraknąć!” odparł Stary Fritz (Fryderyk II) i rozbawiony rzucił pruskie talary między lud. Grodkowianie wznosili na przemian okrzyki na cześć Berlina i Wiednia, aż obaj hojni panowie wycofali się do chłodnych piwnic gospody.


zdjęcie


Gaschin został przyjęty po królewsku. Nie mógł się nachwalić królewskich kucharzy i przyznał otwarcie, że nie spodziewał się tak wyszukanych uciech pochodzących z piaszczystej Brandenburgii.

Gerhard Wilczek, Heimatbuch des Kreises Grottkau, 1967, s. 161-162 – tłum. R. Kleinert


♦ GRODKOWSKIE 'BIAŁE KITLE'


W 1740 roku Fryderyk Wielki napadł na Śląsk i nie napotkawszy oporu, przedarł się aż na Górny Śląsk. Rozbił swój obóz na północ od miasta Grodkowa. Niewielkie oddziały wyruszyły na południe i starły się w walce z Austriakami. Wtedy w powiecie grodkowskim zginął pierwszy pruski oficer – przy opłotkach wsi Stranowice.

Do miasta Grodkowa Fryderyk oddelegował jednego oficera i 60 żołnierzy. Ponadto znajdowało się tam 800 rekrutów, którzy jeszcze nosili białe, lniane ubrania chłopskie, dlatego nazywano ich „Białymi kitlami”. Kiedy zbliżyło się wojsko austriackie, oficer, niejaki porucznik Mitschafall, postanowił bronić miasta Grodkowa. Ta garstka żołnierzy i rekrutów obsadziła mury miejskie, strzelała bez ustanku i śpieszyła tam i z powrotem, by wydawało się, że miasto zajęły liczne wojska. Potem ustawiono puste beczki, w których odpalono moździerze, co spowodowało potworny huk i sprawiało wrażenie, że Grodków wyposażony jest w liczne armaty.

zdjęcie


Generał wrogich wojsk rzeczywiście dał się na to nabrać i rozwinął szyk swoich żołnierzy, by okrążyć miasto i wziąć je szturmem. Przez 3 godziny Grodków bronił się przed Austriakami, potem musiał się poddać. Wrogowie spuścili nos na kwintę, gdy odkryli, że przechytrzyła ich garstka Prusaków.

Dzięki temu Fryderyk Wielki zyskał czas na zebranie swoich wojsk. Gdy następnego dnia doszło do bitwy pod Małujowicami, jego żołnierze, ustawieni w perfekcyjnym szyku bojowym, odnieśli zwycięstwo. Gdyby grodkowskie „Białe kitle” nie zajęły tak długo wroga, nie wiadomo, czy Prusacy by wygrali. Fryderyk Wielki nigdy nie zapomniał dzielnego czynu obrońców Grodkowa. Zawsze, gdy przybywał odbyć przegląd wojsk na Śląsku, pytał, czy wśród żołnierzy znajdują się Grodkowskie „Białe kitle”.

 Gerhard Wilczek, Heimatbuch des Kreises Grottkau, 1967, s. 160 - 161 – tłum. R. Kleinert


♦ TAJEMNICZA MISA Z DOMU AMFTA


Przy grodkowskim Rynku stoi duży dom z kolorowym ozdobnym herbem, który ma bardzo bogatą historię. Jest to tak zwana „posiadłość Amfta”, gdyż na przełomie XIX/XX wieku Max Amft był właścicielem mieszczącej się w tym budynku karczmy. W latach powojennych znajdowała się tam restauracja „Piast”.

Dowodem na to, że dom stoi tam już od stuleci, jest jego wewnętrzny projekt i masywne fundamenty. Ponadto jedna z cegieł, która odłamała się ze ściany kamienicy w 1926 r. była opatrzona datą „1573”. Gdyby tylko ten budynek mógł mówić, na pewno opowiedziałby nam wiele ciekawych historii z życia miasta: o wielkich pożarach, atakach dzikich hord, o zarazie, klęskach głodowych, wspaniałych uroczystościach i rocznicach, o wysoko urodzonych książętach i biskupach, którzy tu bywali.


zdjęcie


Legenda głosi, że w pokoju na drugim piętrze tego budynku stała misa – starannie strzeżona przez wiele dziesięcioleci, którą w każdą sobotę trzeba było zaopatrzyć w świeżą wodę i czysty ręcznik. Gdy tego zabrakło, dom był nawiedzany do następnej soboty. Wówczas miednica napełniała się krwią, o północy w domu dudniło i grzechotało, coś jęczało i przeklinało tak, że nikt nie mógł tego wytrzymać. Kamienie toczyły się po schodach, kije latały w powietrzu. Gdy w tym domu znajdowała się karczma, przybywały tu różne „spragnione dusze”, którym alkohol rozwiązywał język i dodawał odwagi. Jeden odważny i nieustraszony śmiałek wyniósł misę z pokoju, gdy zjawa miała przemówić. Zrzucił ją ze schodów z taką siłą, że rozbiła się na kawałki. „Niech nieszczęście wreszcie wyjdzie z tego domu!” – krzyknął wówczas. I udało mu się. Zjawa już nigdy nie wróciła.

Rozbite kawałki misy były starannie przechowywane. Wówczas – i to wydarzyło się naprawdę – w 1912 r. przybył do Grodkowa wrocławski archeolog, dr Masner. Usłyszał o niezwykłej misie, pooglądał rozbite kawałki i był bardzo nieszczęśliwy, że nierozważne ręce zniszczyły tak cenne dzieło sztuki, które było jedyne na Śląsku, ale miało wiele bezwartościowych kopii. Historyk kupił marne szczątki od właściciela za stumarkowy banknot. Następnie pozwolił, by misa w kawałkach została pięknie namalowana. Wysłał Panu Amftowi oprawiony obraz z napisem: „Rozbita miednica z XVI w. w Śląskim Muzeum Rzemiosła Artystycznego i Starożytności we Wrocławiu, dawniej w domu Pana Amfta w Grodkowie”.

Gerhard Wilczek, Heimatbuch des Kreises Grottkau, 1967, s. 159-160 – tłum. Dział Edukacji Regionalnej


♦ WIEŻA MONGOŁÓW POD GRODKOWEM


W bitwie pod Legnicą zwyciężyli co prawda Tatarzy, lecz ich siły zostały tu tak nadwyrężone, że dalszy marsz na zachód był już niemożliwy. Zawrócili więc stąd i posuwając się wzdłuż Sudetów przeszli przez Morawy na Węgry. Po drodze niektóre oddziały zatrzymały się na jakiś czas na terenach leżących w sąsiedztwie Grodkowa.

W tym czasie okolice Grodkowa otoczone były gęstymi lasami. Stanowiły one świetne, naturalne schronienie dla mieszkańców miast i wiosek. Bezpieczeństwem swym zwróciły też uwagę Tatarów, którzy rozbili tutaj swój obóz. W największym gąszczu rozstawili namioty, z których urządzali niszczycielskie napady na całą okolicę.

Którejś nocy zorganizowali napad na trzy miejscowości jednocześnie. Po całkowitym niemal spustoszeniu czuli się już na tyle bezpiecznie, że nie wrócili do lasu, lecz rozbili nowy obóz w okolicy między Grodkowem a Golą Grodkowską. Dla całkowitego sterroryzowania okolicznej ludności, jeden z Tatarskich wodzów, Hingu - han, kazał zbudować tu z kamieni ośmiościenną wieżę. Górowała ona nad tym całym terenem, budząc trwogę i lęk. Wyglądała jak ogromny, kamienny monument. Nie posiadała okien ani widocznego wejścia, a jednak z jej wnętrza wypadały raz po raz, z jazgotem i dzikimi wrzaskami wiecznie żądne krwi i grabieży oddziały Tatarów. Hingu – han był wodzem bezwzględnym i okrutnym. Nie znosił sprzeciwu i miało się wrażenie, że nienawidzi wszystkich i wszystkiego co żyje. Bała się go nawet jego własna matka.

A jednak, ta bestia w ludzkiej skórze miała w swym bezwzględnym sercu miejsce na miłość.


zdjęcie


Po jednym z grabieżczych napadów przywiózł on do kamiennej wieży - wraz z licznymi łupami - młodziutką brankę. Rodziców jej zamordował, dobytek uprowadził, a ojcowiznę zrównał z ziemią. Dziewczyna została sama, zdana wyłącznie na łaskę lub niełaskę okrutnego wodza.

Uroda dziewczyny odmieniła jednak jego serce. Pokochał ją jak żadną dotąd. I mimo że woził z sobą harem mongolskich kobiet, nie zwracał teraz uwagi na żadną z nich. Irytowały go, a dobrze czuł się jedynie w towarzystwie nowej, niebieskookiej branki. W jej pobliżu spędzał całe dnie. Tylko jej osoba działała na niego kojąco i tylko przy niej czuł się szczęśliwy. Szczęście jego - myślał - byłoby pełne, gdyby wiedział, w jaki sposób przywołać na jej smutną twarz uśmiech, w jaki sposób uczynić ją radosną i pogodną i co zrobić, by przestała się go bać, by przestała na jego widok drżeć ze strachu, by opuściła ją trwoga widoczna w każdym jej geście i spojrzeniu.

Dla niej przynosił najpiękniejsze suknie i najdroższe klejnoty. Każda kolejna grabieżcza wyprawa łączyła się teraz z nadzieją że uda mu się zdobyć wreszcie łup, którym zdoła rozjaśnić twarz dziewczyny.

Kobiety mongolskie odsunięte przez wodza pełne były nienawiści do rywalki. Pozbawiła je wszakże względów pana, jego prezentów. Zburzyła panujący w obozie ład i rytm. Nie mogły patrzeć na to, jak ich pan i władca, którego bali się wszyscy, który siał zgrozę i lęk - łasi się do obcej kobiety, upokarza przed nią żebrze o łaskę, o uśmiech, o litość. Postanowiły, więc, by ratować honor wodza i ... otruć dziewczynę.

Gdy któregoś dnia Hingu – han na czele oddziału wyruszył na kolejną grabież, Mongołki podały niebieskookiej brance napój z zabijającą natychmiast trucizną, po czym zwłoki jej zakopały pod murami wieży. Przez myśl im nawet nie przeszło co ściągną na siebie tym czynem. Po powrocie wodza nastał sądny dzień. Gdy Hingu – han zorientował się co zaszło i kto był tego sprawcą, wpadł w szał. Jego okrucieństwo i bezwzględność sięgnęły szczytów. Groza wiała z jego postaci, a wzrok na wpół obłąkany wróżył rzeczy straszne. Istotnie, wymyślił zemstę potworną. Kazał wszystkie mongolskie dziewczyny znajdujące się w obozie, łącznie ze swoją matką spalić żywcem. Sam zaś zamknął się w kamiennej wieży.

Mijały dni. Podwładni nie mogli mu wybaczyć śmierci swych kobiet. W obozie panowało złowrogie milczenie. Milczał tez Hingu – han. Nie wiadomo było czy chce tu pozostać na stałe, czy dołączyć do innych oddziałów tatarskich. Nikt też nie miał pewności czy nie wymyśli jakiegoś nowego okrucieństwa względem swoich poddanych. Któregoś dnia powzięto ostateczną decyzję. Gdy wódz po posiłku zasnął w swej wieży, wysadzono ją w powietrze. Hingu-han zginął pod jej ruinami, a jego oddział natychmiast opuścił to miejsce, by dołączyć do innych, opuszczających ziemię Śląska. Ruiny wieży przez długie lata odstraszały ludzi.

Gawędy z przeszłości Górnego Śląska, Opole: Instytut Śląski, 1990


♦ ŚNIEŻYCZKI POD GRODKOWEM


Niedaleko Grodkowa do dnia dzisiejszego zachowały się resztki ruin, które przed wieloma wiekami były murami zamku rycerzy – rozbójników.

Przebiegającą nieopodal drogą często przejeżdżali kupcy. Przybywali z obcych krajów na ziemię śląską lub jechali w świat z nabytymi tutaj towarami.

Rabusie pilnie obserwowali drogę i raz po raz napadali na przejeżdżających. Kupców zamykano w zamkowej wieży, a łupami się dzielono. Ci z podróżnych, którzy jakimś sposobem umieli się wykupić – mieli szansę uratowania się. Najczęściej jednak los ich był przesądzony: wrzucano ich do fosy otaczającej zamek i... nikt więcej ich nie zobaczył.


zdjęcie


Obecnie w okolicy tej rośnie bardzo dużo śnieżyczek. Ludzie mówią, że przypominają one światu o niewinnie pomordowanych tu podróżnych.


♦ BIAŁA PANI W LEŚNICZÓWCE KOŁO GRODKOWA


W Szklarach koło Grodkowa żył leśniczy, którego żona była szeroko znana ze swego dobrego serca. Biedacy z całej okolicy bardzo ją kochali, gdyż dzieliła się z nimi wszystkim, co posiadała. Za każdym razem gdy piekła chleb, pamiętała o najuboższych i jeden bochenek kładła zawsze na progu przed domem - niebawem znikał w torbie głodnego.

Pewnego razu gospodyni ciężko zachorowała. Gdy poczuła, że nieuchronnie zbliża się śmierć, wezwała do siebie męża i wymogła na nim przysięgę, że za każdym razem, gdy w domu będą piekli chleb, będzie pamiętał o ubogich. Mąż przyrzekł solennie, że spełni życzenie umierającej.

Niestety słowa nie dotrzymał! Niemal codziennie po pracy spieszył do karczmy, gdzie grał w karty i przepijał cały zarobek. W domu było coraz to biedniej i biedniej, córki przestały więc wypiekać chleb dla ubogich. Od tej pory każdego wieczoru na progu domu pojawiała się kobieta odziana w długą, białą suknię. Głośno szlochała, zakrywając twarz dłońmi. Gdy otwierano drzwi, natychmiast znikała.

Mieszkańcy domu byli coraz bardziej zaniepokojeni. Nikt nie wiedział, dlaczego właśnie tu pojawia się duch. W końcu doszli do wniosku, że nie może być inaczej - to na pewno zmarła żona leśniczego, która w grobie nie zaznaje spokoju, gdyż mąż nie wypełnia jej ostatniego życzenia. Wówczas skruszony leśniczy postanowił zmienić swoje życie, przestał pić i grać w karty, a córki jak dawniej nie zaniedbywały zwyczaju, by wypiekać dodatkowo jeden chleb dla biednych, jak to czyniła ich zmarła matka.

zdjęcie


Od tej pory biała pani już się nie pojawiała.

Śląskie opowieści z dreszczykiem, Schlesische Gruselgeschichten, op. Joanna Roztopowicz, Opole 2011


♦ WSKRZESZONA SOŁTYSOWA


Osiemnaste stulecie powoli dobiegało końca. W Półwiosku, usytuowanym nieopodal powiatowego wtedy Grodkowa, zmarła dość nagle, złożona jakąś zagadkową chorobą, młoda żona miejscowego, dziedzicznego sołtysa. W okazałym sołtysim dworze zapanowało ogromne przygnębienie. Pan domu wprost uwielbiał swoją urodziwą połowicę. Powszechnie szanowała ją również dworska służba. Zrozumiałe zatem, że ciało zmarłej kobiety ubrano na drogę w zaświaty we wspaniałą białą suknię z koronkami i przystrojono z wielkim przepychem w kosztowną biżuterię, zwłaszcza drogocenne, nasadzane szlachetnymi kamieniami złote pierścienie, po czym włożono do wyściełanej pięknymi jedwabiami, okazałej, bogato zdobionej trumny.

Nazajutrz niezwykle liczny kondukt pogrzebowy udał się na miejsce wiecznego spoczynku do pobliskiego Grodkowa (Półwiosek nie miał bowiem swojego cmentarza). W kondukcie uczestniczyli bodaj wszyscy mieszkańcy wsi. A była to osada całkiem sporych rozmiarów. Zanim jednak trumnę spuszczono do wnętrza mogiły, grodkowski grabarz zdołał zauważyć znajdujące się na palcach zmarłej kosztowne pierścienie. Toteż z miejsca zaświtała mu w głowie diabelska wręcz decyzja... Zakopał zatem trumnę byle jak, wrzucając przy tym do dołu zamiast ziemi dużo zwiędłego listowia i wszelakiego zielska, gęsto porastającego cmentarz.

Kiedy zaś nad całym Grodkowem zapadły już na dobre nocne ciemności, grabarz zapalił w domu niedużą latarnię, wziął z kąta sieni łopatę i chyłkiem, między drzewami i grobami, udał się na świeży grób sołtysowej. Tutaj bez specjalnego pośpiechu wprawne ręce odkopały niestarannie usypaną mogiłę i wydobyły z wnętrza dołu ciężkie wieko dębowej trumny. Jak dotąd wszystko przebiegało gładko i zgodnie z założeniami makabrycznego planu.

Pewna kłopoty zaczęły się dopiero wtedy, gdy z nieco nabrzmiałych palców nie dało się po prostu zdjąć drogocennych pierścionków, migających w bladym blasku płomyka latarni. Mężczyzna wyjął więc ze spodni swój podręczny, pokaźnych rozmiarów kozik, aby odciąć nim palce zmarłej. Ledwie jednak zdołał go otworzyć, ledwo błysnęło cienkie niczym brzytwa jego ostrze, gdy stała się rzecz niebywała, mrożąca krew w żyłach...


zdjęcie


Biało odziany trup sołtysowej otworzył nagle oczy, usiadł i odezwał się normalnym, chociaż chyba trochę przychrypłym, ludzkim głosem. Co wypowiedziały sine usta „zmartwychwstałej" kobiety, tego - rzecz oczywista- grabarz już nie dosłyszał, uciekł bowiem oszalały z przerażenia, potykając się raz po raz o mogiły i bluszcze, do swej samotnej, biednej chałupiny.

Na miejscu zbrodni pozostała tylko łopata, zapalona latarnia, otworzony kozik i... z niemałym trudem gramoląca się z grobu, przemarznięta do szpiku kości, trzęsącą się ze strachu, blada jak śmierć sołtysowa.

Niewiasta wszak wcale nie umarła, lecz zapadła jedynie w głęboki letarg. Teraz zaś, bezpardonowo tarmoszona i deptana przez niecnego grabarza, po prostu przebudziła się. Wydostawszy się wreszcie z grobu, z grubsza pojęła, gdzie się znajduje i co się z nią mogło stać. Wzięła więc zapaloną latarnię i dygocząc z zimna, z duszą na ramieniu, udała się w drogę do pobliskiego Półwioska.

Nim „zmartwychwstała" sołtysowa dotarła do domu, minęła już północ. Tymczasem we dworze, po tak wyczerpujących, nerwowych, tragicznych dniach, wszystkich mieszkańców zmorzył na dobre twardy sen. Kobieta długo zatem musiała dobijać się do bram własnej zagrody. Krzyczeć biedaczka nie miała sił. Psy zaś, natychmiast wyczuwszy swą panią, przestały ujadać i jedynie skomląc biegały uradowane koło bramy.

W końcu jednak ten i ów z czeladzi przebudził się. Ale gdy ludzie ujrzeli dobijającego się do zagrody „ducha" sołtysowej, żegnając się z przerażenia, pognali czym prędzej po pana domu. Dopiero ten, po krótkim namyśle i wahaniu, odważył się otworzyć bramę i wpuścić... małżonkę do środka zagrody.

Po pewnym czasie, kiedy nabrano przekonania, że to jednak nie żaden „duch", a prawdziwa i żywa gospodyni, we dworze zapanowała powszechna radość. Do rana nikt nie zmrużył już oka. Zrozumiałe, po takich nieprawdopodobnych wprost wydarzeniach.

Sołtysowa żyła jeszcze pełne siedem lat i urodziła nawet kilkoro dzieci. Nigdy jednak na jej twarzy nie pojawił się jakiś uśmiech. Nie dawała jej spokoju przede wszystkim myśl, że gdyby nie niecny czyn grabarza najprawdopodobniej obudziła by się w zamkniętej trumnie i tym samym byłaby skazana na powtórną, okrutną śmierć przez powolne duszenie się z powodu braku dostępu świeżego powietrza. Myśl ta była tym bardziej przykra, że - jak powszechnie opowiadano wśród gminu - grabarz (który przepadł gdzieś niczym kamień w wodę) miał ponoć popełnić samobójstwo.

Aliści tak naprawdę dalsze losy grodkowskiego grabarza były zgoła inne, wcale nie tragiczne. Oczywiście, nigdy już nie dowiedział się o powtórnym życiu sołtysowej. Jeszcze tej samej bowiem niefortunnej nocy cichaczem opuścił rodzinny Grodków i uciekł przed jakże wyrozumiałą w owych czasach Temidą aż za ocean, do Ameryki Północnej. Tutaj zaś osiadł w jakiejś niedużej mieścinie, gdzie znalazł zatrudnienie w swoim potrzebnym przecież w każdym cywilizowanym społeczeństwie zawodzie, a jako dobry fachowiec na brak zajęcia raczej nie narzekał. Wiadomo, Ameryka!

W Nowym Świecie prowadził jednak bardzo bogobojny, uczciwy, samotniczy żywot, rzadko kiedy zaglądając do saloonu. Miejscowi traktowali go jak dziwaka. On natomiast pragnął przede wszystkim odpokutować podły zamiar obrabowania zwłok pięknej sołtysowej z podgrodkowskiego Półwioska.

Janczak Julian: Legendy zamków Śląskich. Wrocław, 1999.


W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.